Zachód podzielony na dwa obozy
Wydarzenia w Katalonii oraz wybory w Niemczech to najnowsze przejawy polaryzacji dokonującej się w świecie Zachodu. Z jednej strony mamy dominującą, zwłaszcza w mediach i w ośrodkach opiniotwórczych, kosmopolityczną, obyczajowo postępową i dążącą do wyrwania przeszłości z korzeniami, opcję globalistyczną. Z drugiej strony, coraz silniejszym głosem odzywa się nie wykrystalizowany ruch sprzeciwu, odwołujący się do zakorzenionych struktur i utrwalonych zwyczajów, broniący tradycji i interesu naturalnych wspólnot: rodzin, społeczności lokalnych, narodów, cywilizacji. Upraszczając, liderem pierwszego obozu była i w dalszym ciągu pozostaje Angela Merkel, która jedynie z nazwy lub ze względów oportunistycznych opowiada się za wartościami chrześcijańskimi. Najbardziej wpływową postacią drugiego obozu jest Donald Trump. Za nim podążają występujący z Unii Europejskiej Brytyjczycy, ale również orędownicy uniezależnienia narodów, tacy jak Szkoci czy Katalończycy. Wprawdzie małe narody dopominające się o prawo do suwerenności występują przeciwko eurosceptycznym rządom konserwatystów brytyjskich czy odwołującym się do poczucia narodowego rządom konserwatystów hiszpańskich, ale w gruncie rzeczy i Szkoci i Katalończycy stoją po tej samej stronie: są częścią ruchu samoobrony wobec globalizmu. Katalończycy sprzeciwiają się nie tylko Madrytowi, ale przede wszystkim „rządom anonimowym”. Wprawdzie występują przeciwko narodowemu rządowi w Madrycie, ale ich ruch wpisuje się w program obozu antyglobalistycznego. Przecież Katalończycy chcą mieć katalońskie państwo, a nie jakiś multikulturalny stan europejski ze stolicą w Barcelonie! Ten paradoks warto zrozumieć, nie zapominając, że w latach 30. ub. wieku Katalończycy i katoliccy Baskowie stanęli w hiszpańskiej wojnie domowej po stronie komunistyczno-anarchistycznego Frontu Ludowego.
Na zaostrzający się podział Zachodu warto spojrzeć z perspektywy politologicznej. Oto na naszych oczach dokonuje się rozpad porządku demo-liberalnego. Drogi demokratów i liberałów rozchodzą się. Ustrój określany dotychczas jako demo-liberalny ujawnił w ostatnich latach swoje kosmopolityczne i progresistowskie oblicze. Antydemokratyczny charakter ustroju dominującego na Zachodzie, doskonale pokazała reakcja tzw. Mainstreamu na niekorzystne dla rządzących elit wyniki wyborów: w Polsce, Stanach Zjednoczonych, na Węgrzech, i histeria wybuchająca wszędzie tam, gdzie zwycięża opcja antyglobalistyczna, narodowa. Scenariusz jest wszędzie podobny: dotychczasowi „demokraci” najpierw wyzywają przeciwników od „populistów”, tak jakby sami nie byli populistami, a następnie kwestionują niekorzystne dla siebie wyniki wyborów i w konsekwencji odmawiają narodom prawa do kształtowania ustroju państwa zgodnie z wolą większości. Niekiedy używają racjonalnych i trafnych argumentów w sprawach szczegółowych, ale mylą się w sprawie zasadniczej: ustrój, w którym naród nie jest najwyższym SUWERENEM nie jest ustrojem DEMOKRATYCZNYM. Jest co najwyżej kosmopolityczno-liberalnym dyktatem samozwańczych elit, które narzucają większości program cieszący się poparciem mniejszej części społeczeństwa. Nie wymyślam niestworzonych rzeczy: oto wybitny niemiecki politolog Ulrich Speck mówi, że „w Niemczech nie istnieje obecnie żadna kultura polityczna w rozumieniu przestrzeni, w której dyskutuje się na temat przeciwstawnych i alternatywnych odpowiedzi na polityczne wyzwania.” Innymi słowy, w Niemczech nie tylko nie funkcjonuje demokracja, ale nawet nie istnieje przestrzeń określana jako strefa wolności słowa.
W świetle powyższej konstatacji Specka, histeryczne głosy o groźbie powrotu „nazizmu”, czyli sukcesach Alternatywy dla Niemiec, brzmią groteskowo. Niemcy przeszły w latach 1933-1945, a następnie po 1945 roku swoiste „pranie mózgów”, i obecnie są chyba najbardziej zindoktrynowanym ideologicznie narodem Europy. W jakim innym kraju możliwe byłoby zwycięstwo wyborcze partii, która wpuściła do siebie ponad milion „nachodźców”, ludzi niewiadomego pochodzenia, obcych kulturowo i cywilizacyjnie? Dlatego gdy w Austrii antyglobalistyczna prawica stoi u progu wyborczego zwycięstwa, a w Danii partia narodowa współrządzi krajem, Niemcy dopiero się budzą ze stanu swoistego oszołomienia. W warunkach niemieckich uzyskanie przez Alternatywę 13 procent głosów stanowi silny sygnał, że również nad Renem prąd antyglobalistyczny znajduje się w ofensywie.
Jakie będą skutki ewentualnego sukcesu ruchu sprzeciwu? Nie twierdzę, że wyłącznie pozytywne. Ruchy narodowe, włącznie z tymi lokalnymi, mogą ewoluować od samoobrony w kierunku agresji w stosunku do sąsiadów. Z takim procesem mieliśmy do czynienia w latach 30. ub. wieku, czyli w przeddzień wybuchu II wojny światowej, która była ideologicznym zwarciem między zwolennikami porządku demo-liberalnego oraz antydemokratycznymi nacjonalistami. Polacy, zarówno z lewa oraz prawa stanęli wówczas po stronie demo-liberałów anglosaskich, ale – jak wiemy – wojna zakończyła się dla nas tragicznie. Z jednego totalitaryzmu przeszliśmy pod panowanie drugiego, a wartości demokratyczne i liberalne okazały się nic nie wartymi hasłami wypisanymi na świstku papieru. Nie szukam analogii historycznych, jedynie przypominam, że polaryzacja na Zachodzie nie jest nowym wynalazkiem. Ferment wewnętrzny w Europie istnieje od dawna. Jest wyrazem kryzysu cywilizacji. Dzisiejszy Zachód zagubił busolę. W świecie globalizmu, multikulturalizmu i kosmopolityzmu, tradycyjne społeczeństwa narodowe są zagubione i czują się zagrożone. Ponadto w XXI wieku odnawiają się wszystkie niezaleczone rany i nie rozwiązane problemy, zamiecione pod dywan, lub przysypane ideologią demo-liberalnego „końca historii”. Mogą z tego wszystkiego wyniknąć problemy. Ale to nie znaczy, że gdyby ruch sprzeciwu nie pojawił się, problemy by nie wystąpiły. Oddolna reakcja, społeczny bunt stanowią naturalną odpowiedź na bankructwo ideologii demo-liberalnej, która zaprowadziła Zachód w ślepy zaułek.
(„Głos Katolicki” nr 36, 22 X 2017)