Prawa człowieka i prawa narodów

Tegoroczne ferie zimowe spędziłem w Kołobrzegu. Wziąłem ze sobą solidne opracowanie autorstwa prof. Wiktora Osiatyńskiego pt. „Prawa człowieka i ich granice”. Książka ukazała się pierwotnie w 2009 roku w języku angielskim – w Polsce opublikowało ją w 2011 roku wydawnictwo „Znak”. Profesor Osiatyński, jeśli określić jego poglądy jednym słowem, jest z przekonań liberałem, a jednak ja – konserwatysta – zgadzam się z większością tego, co napisał o prawach człowieka. Co więcej, odniosłem wrażenie, że niejedna konstatacja wyrażona na kartach książki, rozmija się z oficjalną liberalną narracją, natomiast wpisuje się w program głównego nurtu prawicowej alternatywy.

Będąc zwolennikiem propagowania praw człowieka i obywatela, Osiatyński daleki jest od ich idealizowania. Stwierdza, że są stosunkowo niedawnym wynalazkiem ludzkości, ponieważ osiemnastowieczne prawa ogłoszone przez twórców rewolucji francuskiej są w istocie prawami jednostki, zastrzeżonymi dla białych mężczyzn a zarazem właścicieli. Powszechne prawa człowieka ogłoszono dopiero w połowie XX wieku. Osiatyński nie upiera się by jednoznacznie uznać je za wartości uniwersalne. Dopuszcza opcję, że są wytworem cywilizacji zachodniej. Skłonny jest nawet przyznać, że niektóre prawa człowieka są częściej naruszane w krajach zachodnich, aniżeli w innych częściach świata (vide np. dzisiejsza Polska, której rząd oskarża się o łamanie demokracji etc.).

W pewnym momencie Osiatyński przyznaje, że we współczesnym, zglobalizowanym świecie, „większość państw narodowych utraciła kontrolę nad gospodarką, gdyż decyzje podejmują wielonarodowe korporacje i kapitał finansowy. (…) Z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych (i od niedawna Chin), państwa nie są w stanie kontrolować decyzji wpływających na ich gospodarkę” (s. 143-144). Porażające, prawda? W oczach prof. Osiatyńskiego stan nierównowagi powinien skłaniać do wzmacniania ponadpaństwowych porozumień i skutecznego egzekwowania prawa od potężnych korporacji. Ale – jeśli uznamy tę diagnozę za trafną – uzasadniony jest również odruch obronny w postaci odrodzenia konceptu państwa narodowego. Skoro nie istnieje już wolny rynek, a ponadnarodowe korporacje są bezkarne, trzeba bronić własnych, lokalnych interesów: uszczelniać granice, wprowadzać koncesje, cła, troszczyć się o zachowanie narodowego oblicza naszego państwa. W tym kontekście narodowe odrodzenie: „Brexit”, zwycięstwo Donalda Trumpa, wzrost wpływów francuskiego Frontu Narodowego, zwycięstwo prawicy w Polsce i na Węgrzech, nie są wyrazem jakiejś aberracji, ale naturalnego odruchu obronnego.

Na naszych oczach rozpada się świat zdominowany przez ideologię praw człowieka i obywatela. Okazuje się, że nie tylko dzisiaj, ale począwszy od lat 40. ub. wieku, zapisy deklaracji praw człowieka i obywatela były propagowane wybiórczo. Osiatyński pisze o tym wyczerpująco, podając liczne przykłady wykorzystywania zapisów nie tyle w interesie zwykłych, biednych czy uciemiężonych ludzi, co w interesie elit rządzących. W latach 40. chodziło o pozyskanie sojuszników w wojnie z nazistowskimi Niemcami i ich sprzymierzeńcami. Przywódcy ruchów narodowowyzwoleńczych posługiwali się deklaracją, by uniezależnić się od państw kolonialnych i uzyskać władzę. Na gruzach systemów kolonialnych powstało zaskakująco mało liberalnych demokracji! W latach 70. Zachód posługiwał się prawami człowieka by wspierać opozycję antykomunistyczną i osłabiać Związek Sowiecki. Polska na tym skorzystała, ale zwykli Polacy odnieśli niewiele sukcesów. W ostatnich latach spektakularnym przykładem instrumentalnego posługiwania się zapisami deklaracji praw człowieka i obywatela była „wojna z terroryzmem” w Iraku. Osiatyński słusznie podsumowuje, że „dla Stanów Zjednoczonych ich suwerenność ma zawsze pierwszeństwo przed międzynarodową jurysdykcją, a międzynarodowe prawa człowieka są bardziej towarem eksportowym niż samoograniczeniem” (s. 96). Autor książki, z której pochodzi powyższy cytat wolałby przywrócić wiarygodność deklaracji praw człowieka, ale – jako naukowiec - jest realistą. Nawet On dopuszcza możliwość, że idee z 1948 roku już niedługo legną pogrzebane na cmentarzu myśli społecznej: „Kiedyś ludzie myśleli w kategoriach umowy społecznej i niezmiennych praw rządzących fizycznym i społecznym uniwersum. Potem zwyciężyły idee zmiany, ewolucji i postępu, kończąc haniebnie jako społeczny darwinizm i rasizm. (…) Czy idea praw człowieka podzieli ich los?” (s. 122). Ładnie napisane.

Wiele znaków wskazuje, że rzeczywiście mamy do czynienia ze zmierzchem świata opartego na Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela. Propagowanie praw ludzkich przeobraziło się w groteskową fascynację genderyzmem. To nie prowadzi do niczego konstruktywnego. Odrodzenie narodowe w krajach zachodnich zdaje się wskazywać na trend powrotu do dawnej koncepcji prawa narodów, które nie rościłoby sobie pretensji do ujednolicania świata i jako takie byłoby do przyjęcia dla większości państw na świecie. Tezy głoszone przez Trumpa („Ameryka przede wszystkim”) nie są niczym nowym w praktyce politycznej Stanów Zjednoczonych. Nowością jest brak zakłamanej otoczki „prawoczłowieczyzmu”. Czy prawa ludzkie zostaną przez to zaniedbane? Te abstrakcyjne zapewne tak, ale nie te rzeczywiste. Koncepcja praw człowieka jest głęboko zakorzeniona w chrześcijańskiej doktrynie i systemie wartości, nadto od wieków przenika kulturę zachodnią. Tyle, że od wieków prawom zawsze towarzyszyły obowiązki, a nadrzędną wartością było dobro wspólnoty (narodu). Przywrócenie zaburzonego stanu równowagi i wzmacnianie - osłabianych przez lata ideologicznego szaleństwa - więzi społecznych, są najlepszą gwarancją postępu.

(„Głos Katolicki” nr 6, 12 II 2017)